Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tworne jak sypialnia pięknej kobiety, sprzedającej swe wdzięki, zastawione wygodnemi fotelami i olbrzymiem łóżkiem, na którem leżały stosy poduszek. Był to ulubiony pokój Maksyma, który gromadził tu najwykwintniejsze sprzęty i drobiazgi. Wykwintne cacka, kosztowne zabytki minionego stulecia nikły tu i tonęły w fałdach najprzepyszniejszych materyj.
Nagle Maksym ukazał się w otwartych na rozcięż drzwiach od sąsiedniego pokoju.
— Cóż panią do mnie sprowadza? — zapytał. — Przypuszczam, że ojciec nie umarł nagle?
Wyszedłszy przed chwilą z kąpieli, miał na sobie elegancki biały flanelowy szlafrok. Przystojny to był mężczyzna, ale twarz jego zdradzała rozpustę i znużenie, wyraz zaś jasno-niebieskich oczu dziwnie był bezmyślnym. Przezedrzwi słychać jeszcze było szmer wody, spływającej z kranu do wanny a zapach esencyi kwiatowych napełniał powietrze, wilgocią przesycone.
— Nie, nie! nic tak złego się nie stało — odrzekła pani Karolina, zmieszana trochę spokojnym, lecz żartobliwym tonem jakim rzucił jej to pytanie. — A jednak jestem trochę zakłopotana tem, co mam panu powiedzieć... Wszak pan się nie gniewa, że wpadłam tu tak niespodzianie?
— Naturalnie, że się nie gniewam... Idę dziś wprawdzie na obiad proszony, ale zdążę jeszcze ubrać się na czas... Słucham pani...