Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gniewała się sama na siebie, gdyż we własnem przekonaniu miała się za kobietę poważną. Wyniośle skinęła głową Saccardowi, który pożegnawszy ją pełnym szacunku ukłonem, odprowadzał ją do drzwi, gdy nagle ktoś stanął na progu. Był to Maksym, który zaproszony przez ojca na śniadanie, wchodził bocznem wejściem przeznaczonem dla domowników. Usunął się grzecznie na bok, aby przepuścić baronowę, poczem zwrócił się do ojca a uśmiechem:
— Jakże idą twoje interesy, ojcze?... Uważam, że zaczynasz już ciągnąć wstępne zyski?
Pomimo młodego jeszcze wieku, Maksym po siadał pewność siebie i stanowczość doświadczonego człowieka, który nie naraziłby się bezpotrzebne na jakieś ryzykowne przyjemności. Saccard uczuł się niemile dotkniętym tym tonem ironicznej wyższości:
— Mylisz się, mój chłopcze, nie zbieram jeszcze żadnych owoców. Prawdę mówiąc, nie czynię tego przez rozsądek, bo jestem równie dumnym z tego, że ciągle jeszcze mam lat dwadzieścia, jak ty zdajesz się szczycić tem, iż dobiegasz sześćdziesiątki.
Maksym wybuchnął głośnym, rubasznym śmiechem, dźwięk którego przypominał objawy wesołości dziewczyn. Prostacze to przyzwyczajenie pozostało mu dotąd, pomimo siłą woli nabytej powagi człowieka, który nie chce lekkomyślnie narażać sił i zdrowia. W ogóle udawał on zawsze