Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pół godziny brakowało jeszcze do piątej. Przechadzając się po gabinecie, gdzie go lokaj wprowadził, mówiąc, że pana nie ma jeszcze w domu, Saccard przyglądał się wiszącym na ścianach obrazom. Nagle w pośród ciszy panującej w pałacu rozległ się przepyszny głos kobiecy, głębokie a dziwnie tęskne kontralto. Zdziwiony, Saccard zbliżył się do otwartego okna i słuchać zaczął: niezawodnie to pani domu powtarzała przy fortepianie jakąś aryę, którą miała śpiewać wieczorem na raucie. Ukołysany dźwiękami muzyki, myśleć zaczął o różnych dziwnych pogłoskach, jakie krążyły o Daigremoncie. Najgłośniejszą była historyą Hadamantiny, owej piędziesięcio milionowej pożyczki, z której cały stock pozostał w jego rękach, a którą pięć razy sprzedawał i odprzedawał przez swoich agentów, dopóki nie stworzył na nią popytu i nie ustalił ceny. Nastąpiła wreszcie sprzedaż istotna — niesłychany spadek z trzechset na piętnaście franków — sprzedaż, która jemu olbrzymie zyski przyniósłszy, stała się ruiną całego tłumu łatwowiernych graczy... Kobiecy głos rozlegał się ciągle, wypowiadając coraz rzewniejszą, żałośniejszą skargę; Saccard zaś, odszedłszy od okna, stał teraz przed obrazem Meissoniera, który oceniał na sto tysięcy franków.
Usłyszawszy skrzypnięcie drzwi, odwrócił się i ku wielkiemu zdziwieniu ujrzał przed sobą Hureta.