Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/495

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nieforemnym, rozprzęgającym się korpusem, który szaleństwa lalki znać wyczerpały.
Renata dusiła się w tem zepsutem powietrzu, pierwszych lat dziecięcych. Otworzyła okno, popatrzała na obszerny krajobraz. Tu nic nie było zbrukane. Odnajdowała wieczyste uciechy, wieczystą młodość przyrody. Po za nią musiało teraz zachodzić słońce, widziała tylko jego promienie, złocące z niesłychaną łagodnością ten kącik miasta, który ona znała tak dobrze. Była to niby ostatnia pieśń dnia zamierającego, wieczysta zwrotka wesela, zasypiającego powoli ponad wszystkiemi ludzkiemi sprawy.
W dole tama połyskiwała płowemi ognikami, Sekwana mieniła się złotą łuską, a most Konstantyny czarną koronką żelaznych swych wiązań odcinał się od białości filarów. Dalej na prawo, cienie hali winnej i ogrodu Botanicznego tworzyły wielką kałużę wód stojących i pokrytych mchami, której zielonawa powierzchnia rozpływała się we mgłach nieba. Na lewo wybrzeże Henyka IV-go i wybrzeże de la Râpée zakreślały się szeregami tych samych domów, na które dziewczynki poglądały tu przed dwudziestu laty, z temiż samemi ciemnemi plamami szop, temi samemi czerwonemi kominami fabrycznemi.
A ponad drzewami tam, w oddali, łupkowy dach ponurego gmachu Salpetrière, błękitnawy w tem pożegnaniu słońca, wydał się jej nagle starym, dobrym przyjacielem. Co wszakże uspakajało ją