Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/457

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wsiąknął w nią jad tych soków zatrutych. Nie byłaby położyła się z Maksymem na barłogu w głębi poddasza, Tam byłoby to zbyt ohydne! Jedwab dopiero otoczył aureolą kokieteryi jej zbrodnię. I marzeniem jej było teraz zerwać wszystkie te koronki, oplwać ten jedwab zdradziecki, rozbić nogą wielkie łoże sypialni, powlec ten cały przepych w jakiś rynsztok, z którego wyszedłby tak zużyty i zbrudzony jak ona.
Kiedy otworzyła oczy, przystąpiła znowu do zwierciadła, przyjrzała się sobie raz jeszcze, badała się zblizka. Stargana była ostatecznie. Z nią już koniec. Widziała się umarłą. Cała twarz jej zwiastowała rozprzężenie mózgowe, które się już dokonywało. Maksym, to ostateczne skażenie jej zmysłów, dokonał dzieła zniszczenia, wyczerpał jej ciało, rozprzęgł inteligencyę. Nie miała już teraz przed sobą żadnej radości, którejby mogła zakosztować jeszcze, nie miała żadnej nadziei zbudzenia się do życia. Na tę myśl gniew dziki w niej zawrzał na nowo. I w ostatnim przystępie żądzy, zamarzyła o pochwyceniu napowrót swej zdobyczy, o skonaniu w jego objęciach i uniesieniu go z sobą gdzieś daleko. Ludwika nie mogła go zaślubić, wiedziała bowiem dobrze, że on nie do niej należy, ponieważ widziała ich, jak się całowali. Zarzuciła więc na ramiona futro, aby nie przechodzić wśród tłumu balowników nagą. Zeszła.