Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ro objawiła życzenie przewiezienia się po wodach jeziorka, okazało się, że łódka, którą widzieli z pałacu przywiązaną w końcu alei, nie miała wioseł. Widocznie zabierano je wieczorem. Był to zawód. Zresztą, wielkie cienie parku niepokoiły kochanków. Pragnęli, żeby tu urządzono jaki festyn wenecki z kolorowemi lampionami i przygrywającą orkiestrą. Woleli go za dnia, popołudniu i często siadali wówczas w którem oknie pałacu, przypatrując się ekwipażom, przesuwającym się po umiejętnie usypanej wypukłości głównej alei. Rozkoszowali się tym uroczym zakątkiem nowego Paryża, tą naturą tak miłą i czystą, temi trawnikami podobnemi do skrawków aksamitu, grupami przyciętych krzaków, otoczonych wspaniałemi krzewami białych róż.
Pojazdy krążyły tędy tak licznie, jak na bulwarach; przechadzające się panie wlokły za sobą długie treny spódnic tak jak gdyby noga ich nie opuściła kobierca salonów. I po przez liście krzaków krytykowali stroje, ukazywali sobie wzajem zaprzęgi; jasna, delikatna zieleń wielkiego tego ogrodu sprawiała im przyjemność. Kawałek złoconej kraty błyskał między dwoma drzewami, sznur kaczek sunął po jeziorku, mostek w stylu renesansowym bielał nowiuteńki w zieleni a po obu stronach wielkiej alei na żółtych krzesłach siedziały zagawędzone matki, zapominając o małych chłopcach i małych dziewczynkach, co spoglądali na siebie wzajem z układnemi minkami przedwcześnie dojrzewających dzieci.