Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zy, zdławione krzyki boleści, śmiechy oddalone, wszystko to, co własne ich pocałunki miały w sobie wymowy i co im echo zwracało szmerem. Czasami zdawało się im, że wstrząsa nimi potężny dreszcz ziemi, jak gdyby jej łono w gorącej zaspokojenia chwili wybuchnęło rozkosznem łkaniem bezmiernego zachwytu.
Gdyby zamknęli oczy, gdyby dławiące gorąco i blade światło nie były zbudziły w nich całej deprawacyi wszystkich zmysłów, same te wonie już wystarczyłyby, by zerwać wszystkie fibry ich nerwów. Basen przejmował ich wilgotnym, przenikliwym wyziewem, w którym łączyły się tysiączne zapachy kwiatów i zieleni. Chwilami wanilia śpiewała niby gruchaniem gołębi, potem znów odzywały się ostre nuty Stanhopei, której centkowate jak u tygrysa paszcze mają oddech gorzki i silny rekonwalescenta. Orchideje w koszach, przykutych łańcuszkami, siały powiew istnych żywych kadzielnic. Ale wyziewem, co po nad wszystkiemi był tu dominującym, w którym stapiały się wszelkie nieujęte westchnienia, był ten wyziew ciał ludzkich, woń miłości, który Maksym poznawał, całując kark Renaty, zatapiając głowę w rozsypane jej włosy. I pozostawali upojeni tą wonią rozkochanej kobiety, co owijała całą cieplarnię niby sypialnię, w której rodziła ziemia.
Zazwyczaj kochankowie kładli się pod Tanghinem madagaskarskim, pod tem trującem drzewem, którego liść w ów dzień odsłaniającego się jej