Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czekaj — zawołał — mam sposób, żeby już raz dał nam spokój.
I zasunął u drzwi zasuwkę.
— To dobrze — zawołała — przynajmniej teraz jesteśmy u siebie.
I rozpoczęły się znowu koleżeńskie zwierzenia, pogawędka swobodna. Maksym zapalił cygaro, Renata piła kawę, pozwoliła sobie nawet na kieliszek szartrezy. Pokój rozgrzewał się, zapełniał błękitnawym dymem. Wsparła łokcie na stole i brodę ujęła w obie dłonie wpół przymknięte. W tem lekkiem ściśnieniu, usta jej zmalały, policzki posunęły się ku górze nieco a oczy zwężone błyszczały jeszcze więcej. Tak zgnieciona mała jej twarzyczka była prześliczną, pod tą ulewą drobnych złotawych loczków, które teraz spuściły się aż na brwi. Maksym przypatrywał jej się po przez obłoczek dymu swego cygara. Wydała mu się oryginalną. Chwilami nie był już nawet pewnym jej płci; wielka zmarszczka, co przerzynała jej czoło, wysunięcie nadąsane ust, ta niepewna mina krótkowidza czyniły z tej twarzy istną twarz młodego chłopaka; tem więcej jeszcze, że długa bluza z czarnego atłasu zachodziła tak wysoko, iż zaledwie widoczną była poniżej podbródka wązka linia pulchnej i białej szyi. Pozwalała tak wpatrywac się w siebie z uśmiechem na ustach, nie poruszywszy głowy, z wzrokiem gdzieś w dal utkwionym, powoli rzucając słowa.