Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o stół na łokciach jak dwu przyjaciół, którzy wypiwszy, wzajem chcą ulżyć swym sercom. Gwar milknął na bulwarach; jej przecież wydawało się, że wciąż urasta i cały ten turkot kół chwilami zdawał się sprawiać jej zawrót głowy.
Kiedy wspomniał, że trzeba zadzwonić na deser, wstała, strząsnęła długą swą atłasową bluzę otrząsając z niej okruszyny i rzekła:
— To tak... Wiesz, teraz możesz zapalić cygaro.
Była cokolwiek oszołomiona. Podeszła do okna, pociągnięta doń łoskotem szczególniejszym, którego sobie nie mogła wytłomaczyć. Zamykano sklepy.
— Patrz — rzekła, odwracając się do Maksyma — nasza orkiestra się zmniejsza.
Wychyliła się znowu. Pośrodku, na szosie, omnibusy i fiakry wciąż migotały, wymijając się, kolorowemi swemi oczyma, coraz już rzadsze a szybsze. Po bokach wszakże, wzdłuż trotoarów czerniały teraz wielkie luki cieniów przed zamkniętemi sklepami. Jedynie tylko kawiarnie wciąż gorzały jeszcze, ścieląc na asfalt chodników szerokie pasy świetlane.
Od ulicy Drouot aż po ulicę du Helder spostrzegała tak długi szereg białych i czarnych kwadratów, w których występowali i gubili się znowu, w dziwaczny sposób, przechodnie. Uliczne dziewczyny zwłaszcza z powłóczystymi jasnemi sukniami kolejno oświeconemi jaskrawo, to znowu tonącemi w cieniach, przybierały pozór jakichś wizyj, maryonetek, przyćmionych przesuwających się krę-