Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

my przez ogród. Są tam schody, prowadzące wprost do salonu Odrzuconych.
I przeszli z pogardą między stolikami przy których sprzedawano katalogi. W rozsunięciu wielkich firanek z czerwonego aksamitu ukazywał się ogródek oszklony po za ciemnym przysionkiem.
W tej dnia godzinie, ogródek ów był prawie opróżniony, przy bufecie tylko pod zegarem, ciżba tłoczyła się jedząc śniadanie. Tłum cały znajdował się na pierwszem piętrze, w salach; i tylko białe posągi, co stały po obu stronach chodników wysypanych żółtym piaskiem, odcinały się ostro od zielonego deseniu gazonów. Była to ludność marmurowa, nieruchoma, skamieniała i zakuta w jeden gest, szeregi nieprzejrzane głów, ramion, nóg zmięszanych, oblane światłem, które spływało z szyb wysokich na południe; sztory z płótna zagradzały połowę nawy, jasnej pod promieniami słońca, splamionej po dwu końcach czerwonemi i niebieskiemi blaskami szyb. Kilku zaledwie zwiedzających, znużonych już, zajmowało krzesła i ławki nowiuteńkie, połyskujące malowaniem; stadka wróbli tymczasem, zamieszkujących w powietrzu las wiązań żelaznych, spadały z wrzaskiem ścigając się lub spokojnie szukając okruszyn w piasku.
Klaudyusz i Sandoz udali, że idą spiesznie, nie rzuciwszy nigdzie okiem do okoła. Bronz jeden sztywny i szlachetny, Minerwa, jednego z członków Instytutu, przywodził ich do rozpaczy już