Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/385

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cież musiała posiadać w jakiemś schowanku swój skarb niewielki, od lat tylu gromadzony zapobiegliwie i znoszony do kryjówki, której nikt a nikt nie znał.
Zresztą śmieli się z tego, ot tak tylko, wcale nawet nie życząc sobie pomocy z jej strony, boć trudno wymagać, by dla ich pięknych oczu ściągała gwiazdki z nieba, byle im tylko usłużyć i zapewnić pokarm.
W nocy atoli, kiedy już razem ułożyli się na spoczynek, Pascal poczuł, iż Klotylda drży, jak gdyby miała gorączkę lekką, a równocześnie trapi ją bezsenność.
Jak więc weszło u nich w zwyczaj oddawna, doktór, trzymając ukochaną w objęciach, i wzajemnie przez nią ściskany, wśród ciemności nocy letniej, zaczął ją wybadywać. Wówczas Klotylda ośmieliła się wyznać wszystko, wyznać cały swój niepokój o niego, o siebie samą, o dom ich wspólny.
Co się z nimi stanie wobec tego, że nie posiadają żadnych a żadnych środków do życia?
Przez chwilę, ale tylko przelotną, chciała pomówić z nim o jego matce.
Nie odważyła się przecież i wolała przyznać się jedynie do kroków, które podjęły wspólnie, ona i Martyna: znalezienie dawnego spisu pacyentów, napisanie, tudzież rozesłanie listów, prośby o odesłanie pieniędzy, prośby bezskuteczne.
Wśród innych okoliczności Pascal, usłyszawszy takie wyznanie, zasmuciłby się niesłychanie i wielce rozgniewał, gdyż dotknęłoby go to, że działano bez niego, a nawet wbrew stale przez niego przyjętym prawidłom zawodowym.