Mistrzu! tem słowem niech cię nie obrażę,
Że już przy tobie nie wytrzymam dłużéj.
Chwili wytknienia nie ma wierny sługa,
Wprzągłeś mię gorzej niż wołu do pługa,
A wiedzion chęcią dokuczania wściekłą,
We dnie i w nocy, i lądem i morzem,
Jakby na zaciąg pędzisz całe piekło,
Że już w tej pracy odetchnąć nie możem.
Posłuszni na twe najmniejsze skinienia,
Szalone chęci, najdziksze marzenia
Musimy spełniać... — Na twoje rozkazy,
Z Karpat nad Bałtyk przenosimy głazy;
Wieszamy mosty po szczytach Krępaku,
Całe jeziora dźwigamy w przetaku.
Co było skarbów zaklętych wśród ziemi,
Co ze skrzyń skąpców nasz fortel wyłupił,
Jużbyś królestwo za to złoto kupił,
Które rozrzucasz garściami pełnemi.
A teraz policz codzienne pustoty,
Zwady i gwałty, i piekielne psoty...
Po drogach, karczmach, po wioskach i w mieście,
Gry i hulanki, i sprawki niewieście,
Gdziem nieraz musiał własny grzbiet nadstawić,
By cię od guzów lub stryczka wybawić.
Mógłbyś już sobie i nam pofolgować,
Wypocząć chwilę — za błędy żałować —
A wziąwszy kosztur i sakwy pielgrzymie,
Przejść się... i osiąść na dewocyi — w Rzymie...