Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Umarł! odpowiedziała głucho Henryka.
— Umarł, powtórzył smutno młodzieniec. Straszna kara za występek! Zbyt ciężka może. Był bardzo winnym bezwątpienia, lecz jak on byłby cię kochał moja matko!
— Przeciwnie. Jestem przekonaną że nie kochał mnie wcale.
— To niepodobna! Jesteś tak piękną.
— Niestety, byłam bogatą me dziecię!
I prowadziła dalej opowiadanie przerwane na chwilę.
O wpół do siódmej Andrzej się podniósł.
— Chwila wyzwolenia się zbliża, rzekł, za godzinę Herminia będzie mogła odetchnąć swobodniej. Odchodzę matko.
— Rychło powrócisz? pytała panna d’Auberive.
— Wieczorem. Godziny jednak oznaczyć nie mogę. Nie troszcz się o mnie. Wszak widzisz, żem się uspokoił zupełnie. Nie lękam się niczego.
— Idź więc, niech cię Bóg prowadzi. Będę się modliła za ciebie.
Siódmą godzinę wydzwaniały zegary, gdy San-Rémo przybył na ulicę de l’Echiquier i zwrócił się do odźwiernej.
— Jest pan Zimmermann w domu? zapytał.
— Wiem, że napewno go niema.
— Ale powróci zapewne lada chwila? Umówiłem się z nim na poniedziałek o siódmej godzinie?
— Ha! skoro się pan umówiłeś, to może nadejdzie.
— Pisałem do niego wczoraj, rzekł Andrzej.
To mówiąc, spostrzegł przy blasku wniesionej lampy,