Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, dwa ma małe pokoiki, tam na górze, obok pańskiego pokoju. Ponieważ ciągle prawie stały opróżnione, właściciel nie znoszący rzeczy bezprocentowych, kazał je umeblować w nadziei prędszego wynajęcia. Mamy już lokatora od pięciu dni, a jutro drugi przybędzie.
— Tem lepiej dla was. Dobranoc!
— Dobranoc, parne Béchu, ciągnął odźwierny. Twój sąsiad nie będzie ci w spoczynku przeszkadzał. Jest to młody człowiek, bardzo spokojny. Powraca tylko na noc. Musiałeś go pan widzieć przy bramie przed chwilą?
Wspomniony wyż młodzieniec zatrzymał się na wysokości pierwszego piętra, aby wysłuchać rozmowy, prowadzonej między nowoprzybyłym i odźwiernym.
Posłyszawszy mówiącego Filipa, drgnął nagle.
— To głos barona Croix-Dieu, wyszepnął. Wszak niepodobna ażeby to on był? Jest wiele głosów zbliżonych dźwiękiem do siebie. Bądź co bądź, radbym zobaczyć oblicze tego pana Brechu.
Życzenie lokatora z umeblowanego pokoju bezzwłocznie się spełniło.
Croix-Dieu, przypomniawszy sobie o złym rozkładzie schodów, jakie miał przebyć, potarł o mur zapałkę, by zyskać potrzebne światło. Niebieskawy płomień fosforu oświetlił jego postać na sekundę.
Ta krótka chwila wystarczyła mężczyźnie, pochylonemu nad poręczą, do rozeznania rysów barona.
— Ogolił wąsy i faworyty, wyszepnął, ale pomimo okularów przysłaniających mu oczy, poznaję go dobrze. To on! Skąd i dla czego to jego przebranie? Co on