Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Starzec spoczywał na łóżku nieruchomy, blady jak trup, z czołem obwiązanem bandażem krwią poplamionym.
Dwaj mężczyźni stali tuż przy nim, jeden u stop łoża, drugi przy poduszce. Pierwszy był doktorem a drugi księdzem. Pani de Grandlieu zrozumiała, że jej wina stała się zbrodnią, i że jej mąż umierał przez nią zabity.
Nieszczęśliwa wydała krzyk głośny, wbiegłszy szybko, rzuciła się na kolana w pobliżu łóżka, przytłoczona rozpaczą i wyrzutami sumienia, a ukrywszy twarz w dłoniach, gorzko płakała. Nagle uczuła jak gdyby słabe dotknięcie ręki na swojej głowie. Usłyszała szept cichy zwrócony do obecnych mężczyzn:
— Pozostawcie mnie samego z panią de Grandlieu, proszę was, panowie. Wrócicie za kilka minut, będzie czas jeszcze.
Kapłan wraz z lekarzem wyszli, spojrzawszy z współczuciem na rozpaczającą.
Wicehrabina płakała, załamując ręce. Chciała przemówić, wyznać swą winę, błagać przebaczenia. Niemogła!.. Usta jej poruszały się, wydając jakieś niewyraźne dźwięki.
Starzec zaczął mówić, zwolna, z ciekawością:
— Herminio, moje dziecię, szeptał zamierającym głosem, powróciłaś. Bóg cię tu przyprowadził, oczekiwałem na ciebie. Jakieś wewnętrzne przeczucie mówiło mi że wrócisz. Wiedziałem, że niepozwoliłabyś mi umrzeć, bez udzielenia ostatniej pociechy zobaczenia ciebie.
Pani de Grandlieu podniosła głowTę zdumiona.
— Czy to ty do mnie mówisz? wyjąknęła. Ciebie ja