Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sznur przecierając oczy.
— Dziękuję! rzekł Croix-Dieu, zatrzaskując z hałasem drzwi furtki za sobą.
Zamiast jednak wyjść na ulicę, cofnął się w dziedziniec. Wróciwszy do pałacu, przebiegł szybko schody peronu, i przemknąwszy się przez przysionek, ukrył się we wgłębieniu okna. Po upływie kilku minut, posłyszał dźwięk dzwonka przyzywający pokojówkę. Dziewczyna przybiegła, i wkrótce wyszła zamknąwszy na klucz drzwi od przysionka. Odgłos jej kroków niknął w ciszy nocnej.
Zegary uderzyły pierwszą nad ranem, a potem wpół do drugiej. Filip natenczas wyszedł z kryjówki, i zwolna, ostrożnie wyniknąwszy się wyjrzał na zewnątrz.
Wspaniale rzeźbiona latarnia oświetlała klatkę schodową. Głębokie milczenie panowało w około.
Łotr zatarł ręce z zadowoleniem.
— Zdaje mi się, żem wszystko przewidział, wyszepnął. Sprawa z baronem Worms, nie była lepiej poprowadzoną.
To mówiąc wszedł zwolna na schody.
Gęsty kobierzec, pokrywający stopnie, tłumił odgłos jego kroków. Zatrzymał się naprzeciw drzwi pierwszego piętra. Otworzył je nie spotkawszy żadnej przeszkody, i minąwszy przedpokój, zapukał do drugich drzwi lekko, trzy razy.
— Czy to ty Genowefo? zapytał głos Fanny.
— To nie Genowefa, to ja Croix-Dieu.
Dał się słyszeć okrzyk zdumienia, a potem te słowa: