Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zaprzeczasz bezużytecznie, przerwał mu Filip. Nie mam zamiaru stać się niedyskretnym, i mieszać wbrew twojej woli w sercowe twe sprawy. Przestrzegam cię tylko, co uważałem za konieczne. Korzystaj z rad moich i przejdźmy się po korytarzach.
I uprowadził z sobą młodzieńca nie stawiającego mu w tem oporu.
Umówiony złodziej za nimi postępował.
Pozostał teraz tylko jeden akt sztuki do przedstawienia. Spektatorowie odbierający swoje okrycia i kapelusze, zapełniali korytarze przylegle do kontramarkarni. Tłoczono się na schody wiodące na pierwsze piętro.
Chwila zdawała się być przyjazną baronowi. Spojrzał przez ramię na swego współpracownika stojącego w niewielkiej odległości, i wykręcił się nagle, jak gdyby chcąc powracać.
Andrzej, którego Croix-Dieu wciąż trzymał pod rękę, także ten ruch uczynić.
Złodziej znalazł się naraz przed nimi, jak gdyby idąc naprzeciw, zamyślony, z opuszczoną głową. Nie zatrzymując się, uderzył w markiza San-Rémo tak silnie, że ten zachwiał się na nogach wołając z gniewem:
— Czyż pan u djabla jesteś ślepym, albo pijanym? O małoś mnie nie wywróci!!
Łotr cofną! się niby wylękniony, zmieszany, a zdejmując kapelusz wyjąknął:
— Po tysiąc razy przepraszam! Nie spostrzegłem pana. Mocno żałuję jeżelim panu jaką przykrość wyrządził.
Andrzej zlekka skinął mu głową.
Złodziej szedł dalej w swą drogę.