Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I nie pozostawiwszy czasu na odpowiedź młodzieńcowi, wybiegła z pawilonu, i pomknęła ogrodem w stronę pałacu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na ciemnym frontonie tegoż, drugie światło jednocześnie zabłysło.
Ukazało się ono po za szybami apartamentu zajmowanego przez wicehrabiego de Grandlieu.
Kilka minut upłynęło.
Andrzej osiadał na trzcinowej kanapie w temże samem miejscu, gdzie przed chwilą siedziała Herminią, i oczekiwał z głową w rękach ukrytą, licząc sekundy.
Herminią wreszcie się ukazała.
Trzymała w ręku hebanową szkatułkę srebrem inkrustowaną a obłożoną z wierzchu pokrowcem z czerwonego safianu, na którym były wyryte podwójne herby Grandlieu i Randalów.
— Weź, rzekła stanowczym głosem. Klejnoty są tu. Nie pozostawiłam sobie ani jednego. Oto klucz od tej szkatułki.
Chciała wydostać kluczyk, ale nie mogąc tego dość prędko uczynić, rozerwała z nerwowym pośpiechem ogniwko łańcuszka od zegarka, na którym ów maleńki złoty kluczyk był zawieszony i podała go Andrzejowi.
San-Rémo wsunął go machinalnie w kieszeń od kamizelki.
— A teraz, mówiła dalej, trzeba się nam rozdzielić. Odejdź proszę, lecz nie tą drogą niebezpieczną, jaką, tu przybyłeś. Otworzę ci małą furtkę w okratowaniu. Oddaję tobie załatwienie tej sprawy Andrzeju. Będę się