Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Otóż to teraz jesteś prawdziwie szalonym! Zaczekajże trochę, pomyślimy razem! Nieco cierpliwości do czarta! Kto wie czyli nie odnajdziemy jakiegoś wyjścia z fatalnego tego położenia.
— Jedno jest tylko wyjście, zapłacić! a mówisz baronie że to jest niemożebnem.
— Gdy nie można przeskoczyć zapory, obchodzi się ją w około, rzekł Filip. Dobrześ zrobił żeś przyszedł do mnie mój chłopcze. Będę się starał znaleść jakąś radę. Usiądź więc i pogadajmy.
Andrzej posłuszny słowom mniemanego przyjaciela, upadł na krzesło, z którego powstał przed chwilą.
— Przedewszystkiem, rzekł Croix-Dieu, wytłumacz mi skąd i dla czego ta tak ogromna suma pieniędzy stała ci się tak nagle potrzebną, a potrzebną w tak krótkim czasie?
Andrzej milczał, siedząc z opuszczoną głową.
— Czyliż mam prawo odkrywania tajemnicy, która nie jest moją własną?
— Czyń jak chcesz, odparł Croix-Dieu poważnie. Jeżeli nie pokładasz we mnie zaufania, lepiej uczynisz zachowując milczenie. Przychodzisz do mnie żądając bym cię ocalił. Czyliż to mogę uczynić jeśli nie wyznasz przedemną z najzupełniejszą szczerością powodów, jakie cię wtrąciły w to ciężkie położenie?
— Ufam ci baronie, chciej wierzyć, ale tu chodzi o honor kobiety! odrzekł San-Rémo.
— Chodzi o pokuszenie się do szantażu, nieprawdaż?
— Tak, wyszepnął głucho Andrzej.
— A ofiarą tego jest pani de Grandlieu?