Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Van Arlow, podpierając się z jednej strony laską, z drugiej wsparty na ramieniu Sariola, wchodził z trudem na schody.
Jego blade, pargaminowe oblicze, z przygasłem spojrzeniem, miało tenże sam wyraz kompletnego zniedołężnienia, jakie zaznaczyliśmy przedstawiając go czytelnikom, w ów wieczór teatralny na bulwarze.
— Witam kochanego pana! zawołała pani Angot. Pewnie nie pojmujesz pan z jak żywą niecierpliwością, oczekiwałam na jego przybycie. Spocznij pan, proszę, tu, na tym miękkim fotelu. Lecz jak wyglądasz pan doskonale. Na honor, odmładzasz się z dniem każdym.
Flamandczyk, nie zważając na owe szczebiotanie, upadł jak masa na fotel, trzeszczący pod ciężarem jego otyłej postaci.
— Pracowałam nad naszym interesem wiele, bardzo wiele, zaczęła pani Angot.
Przygasłe spojrzenie Flamandczyka nagle się ożywiło. Przelotna iskra zabłysła w jego bladych źrenicach.
— Dobrze! odpowiedział.
— Pojmujesz pan, mówiła dalej, że nigdy, nigdy, nie zdecydowałabym się zająć tą sprawą, gdyby ona nie była opartą na poważnych podstawach. Pan to rozumiesz, wszak prawda?
— Tak.
— Za kwadrans przybędzie tu do mnie to czarujące dziewczę, na którą raczyłeś zwrócić uwagę; przybędzie tu ze swoją ciotką, nader zacną osobą, zastępującą jej matkę i czuwającą nad nią z godną podziwu troskliwością. Od lat młodocianych nie opuszcza jej ona