Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobów, jakie potrzeba było zastosować ku temu.
— Do kroć piorunów! myślał Grisolles, nie obciąłbym okradać barona, lecz ten młodzieniec bardzo licho się broni, przysięgam aż żal bierze nacierać na niego!
I, objęty rodzajem wstydu ów garybaldczyk, chciał, jeżeli nie pozyskać należycie, to przynajmniej upozorować pozyskanie zapłaconych sobie pieniędzy, przedłużając walkę umyślnie, którą zakończyć mógł, gdyby mu się podobało za jednym stanowczym ciosem.
Igra! z Oktawiuszem Gavard, jak kot igra z myszą, chcąc ją oszołomić pod swemi szponami, zanim zdruzgocze ją, życiem drgającą.
Biedny młodzieniec utrwalał się w złudzeniu, że kapitan dosięgnąć go nie może i myślał w najlepszej wierze:
— Doprawdy, rzecz zdumiewająca! Jestem silniejszy, niż sam o tem sądziłem!
Nadeszła chwila, w której Grisolles dostrzegł oznakę niecierpliwości na zmarszczonej ponuro twarzy barona, co wytłumaczył sobie:
— Uważa, że za długo się bawię. Oczekuje ciosu. Skończmy wiec nareszcie.
Skończyć było łatwą dlań rzeczą.
Wprawny ów rębacz odciął żelazem chwiejne uderzenie przeciwnika, jakie tak mało mu zagrażało, i całą silą wymierzył cios w prawą stronę ciała młodzieńca, cios, który powinien był na wskroś go przeszyć od razu.
Z wielkiem zdumieniem, jego szpada zamiast przejść przez ciało i muskuły, zgięła się na jakimś twardym Punkcie, jakbv na stalowym pancerzu. Brakło mu zre