Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rego się wynająłeś, zaczął Croix-Dieu.
— A z którego pozostało mi nader przyjemne wspomnienie, przerwał Grisolles, mimo, że za ów cios zadany szpadą nie miałeś dla mnie dość słów podziękowania. Zresztą nie chowam za to do ciebie urazy. Powiedz mi, czy ów mały markiz, któremu na twój rozkaz przedziurawiłem skórę, przeszedł do krainy, z której się nie powraca więcej?
— Nie! on żyje, wyzdrowiał.
— Niemasz więc powodu uskarżać się na mnie. Jeżeli mu trzeba powtórnie krwi upuścić, jestem na twoje rozkazy. Do kroć tysięcy piorunów, jaka pięść, jakie uderzenie! Dotąd jeszcze czuje te dwie jego łapy na swojej twarzy! Przez dwa tygodnie nosiłem ich ślady. Czy o niego to chodzi.
— Nie!
— O kogóż więc i o co?
— O operację tego samego rodzaju.
— I znowu o klakę do odebrania? Wiesz dobrze, że to byle czem nie jest.
— Gdyby było niczem nie płacono by ci za to.
— Nader logiczne twierdzenie. Któż ma być moim przeciwnikiem?
— Pewien dobry młodzieniec.
— Który mnie tak powita jak twój djabelski markiz?
— On? nigdy w świecie! Ten biedny chłopiec jest tak słabym, że podmuch wiatru wywrócićby go był w stanie.
— Zna on szermierkę?
— Naznaczysz go dziesięć razy z rzędu, nie dopusz-