Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o całem zajściu poprzedniego wieczora, nie namówi debiutantki do wniesienia skargi przed sąd Paryża, lub policję?
W takim razie śledztwo byłoby nieuchronnem, a co wyniknąć by mogło, gdyby policja rozpoczęła przeszukiwania w tajemniczym pałacyku przy ulicy des Saussaies?
Owóż pani Angot, postanowiwszy w dniu tym nie przyjmować nikogo, zaniechała zwykłych starań w toalecie, i nie umalowała, się wcale.
Rzuciwszy okiem na podany sobie bilet barona de Croix-Dieu, mruknęła:
— Nie znam go, zwracając się do służącego. Mówiłeś, że nie ma mnie w domu? zapytała.
— Nie wiedziałem, że pani dziś nie przyjmuje.
— Trzeba było wiedzieć. Powiedz temu panu, że jestem cierpiącą i widzieć się z nim dziś nie mogę.
Służący wyszedł, lecz wrócił za chwilę.
— Cóż jeszcze? pytała pani Angot. Odszedł ów przybyły?
— Nie, pani. Nalega, ażeby mógł być przyjętym. Polecił oznajmić, że ważne nadzwyczaj szczegóły, jakie ma pani do udzielenia, nie mogą go narazić na najmniejszą zwłokę.
— Kto jest ów pan? Czy to młody mężczyzna?
— Młody, niezupełnie, lecz bardzo przyzwoity z pozoru. Ma wstążeczkę trójkolorową przy butonierce. Koń, zaprzężony do jego powozu, wart najmniej z jakie trzy tysiące franków. O! jest to jakaś wyższa osobistość.
— Czy ogień pali się na kominku w salonie?