Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Woźnica ruszył z miejsca i sanie pomknęły szybko po stwardniałym śniegu. Zdawało mi się w chwili wyruszenia, że mój koń biegł szybciej, niż zwykle, co wyznam nie martwiło mnie wcale, pragnęłam bowiem znaleść się jak najprędzej w swoim zakątku. Pomimo jednak tego przyspieszonego biegu, kilkanaście, minut upłynęło, a powóz mój nie zatrzymywał się wcale.
Gęsta lodowa powłoka, wytworzona przez zimno na szybach karety, nie dzwoliła mi nic widzieć na zewnątrz, ani rozróżnić gdzie się znajdowałam. Spuściwszy jedno z okien, wyjrzałam, ale na ciemnej i pustej drodze po jakiej mknęły sanie nic dojrzeć nie mogłam. Hałas, wywołany spuszczeniem okna w powozie zdawał się jakoby dodawać rączości koniowi. Woźnica pędził tak szybko, iż ów bieg oddech mi w piersiach tamował. Zkąd mój koń mógł nabrać tyle energji? Co się to znaczy? Miałżeby się rozbiegać? zapytywałam siebie z obawą.
Zawołałam na stangreta drżącym z trwogi głosem. Nie odpowiedział. Kazałam mu przystanąć. Nie usłuchał mnie. I otóż myśl, że wpadłam w zasadzkę, zabłysła mi w umyśle. Dla upewnienia się w tym względzie próbowałam otworzyć drzwiczki od karety. Oparły się, mimo moich wysileń, powstrzymywane widocznie jakimś ukrytym mechanizmem. Czekałam, zrozumiawszy wszystko! Był to obcy powóz i obcy koń, który mnie wiózł lecz powóz i koń zupełnie podobne do moich, tak z kształtu jak uprzęży. Nawet woźnica był podobnym do mego służącego, miał takież długie wąsy i czapkę futrzaną, wsuniętą na uszy.
Zasadzka nie ulegała zaprzeczeniu. Ktoł jej sprawcą?