Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pracy, jaką być może uważasz za niegodną swojego, pędzla; czy nie możesz poświęcić mi godziny czasu na przyjacielską pogadankę przy kominkowym ognisku?
— Do czego służyć to może?
— Liczyłam na to. Pan mnie zasmucasz odmową. Czyż zasłużyłam na coś podobnego?
— Nigdy w świecie! Racz pani wierzyć, że ta odmowa, o jakiej mówisz, mnie najboleśniej dotyka samego.
— Czyż mogę w to wierzyć? Wszakże pan rozporządzasz dowolnie sobą.
Jerzy nic nie odpowiedział.
— A gdybym pana prosiła abyś pozostał? zaczęła błagalnym głosem.
Jerzy potrząsnął głową w milczeniu.
— Oparł-że byś się mej prośbie? pytała dalej. Chciał — żebyś odejść koniecznie.
— Musiałbym, wyjąknął Tréjan.
— Dla czego musiałbyś pan? milczysz. Co znaczy owo milczenie? Proszę, chciejmy porozumieć się sobą. Nagle, tak pan się zmieniłeś bez żadnych widocznych powodów. Coś panu przez myśl przebiegło. Coś, czego niema, nie odgaduję, nie rozumiem, ale co trzeba abym poznała. Twój pośpiech w usunięciu się ztąd, jest dla mnie prawie obelgą!
Jerzy uczynił gest zaprzeczenia.
— Cóż jest więc? mówiła Fanny. Pan niechcesz obrazić mnie ani zasmucić. Wierzę w to, lecz pomimo wszystkiego, niechcesz pozostać ze mną ani minuty dłużej! Możnaby sądzić, że się mnie obawiasz. Żądam rozwiązania owej zagadki, tak obchodzącej mnie z bliska.