Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Koncert ukończył się nareszcie. Zaledwie ostatnie dźwięki orkiestry przebrzmiały, tłum rzucił się gwałtownie ku wyjściu. Zwróćmy uwagę na ów dziwny zwyczaj, iż widzowie lub słuchacze, których nic nie nagli, nie chcą zazwyczaj poświęcić kwadransa czasu, rzucając się w ciżbę, skoro muzyka umilknie, lub teatr się skończy.
Jaka jest przyczyna tego pośpiechu? Notujemy fakt, nierozwiązując go bynajmniej. Ów starzec z młodem dziewczęciem stanowili wyjątek w tym razie. Mieli wstręt bezwątpienia, do owego przeciskania się w tłumie, szturchać i sprzeczek, nieuniknionych tam, gdzie fala ludzi płynie za falą, a niekiedy nawet wybiega po za brzegi.
Wyszli ostatnimi, a raczej przedostatnimi, ponieważ najpóźniej wyszedł markiz San-Rémo.
Służący we francuskiej dworskiej liberji oczekiwał przy bramie, oświetlonej lampionami.
Skinął ręką. Kareta podjechała. Stopnie spuszczono. Starzec wraz z młodem dziewczęciem siedli w głębi na poduszkach. Lokaj zamknął drzwiczki i świetny ekwipaż wolnym truchtem odjechał.
Andrzej wsiadł do swego kabrjoletu, pochwycił lejce i ruszył z miejsca, trzymając się w pewnej odległości od karety, która minąwszy plac Beauveau, zniknęła pod sklepieniem bramy jednego z najpiękniejszych pałaców na przedmieściu św. Honorjusza.
Pewien, iż pozna ów pałac nazajutrz, markiz San-Rémo, zawrócił. Zamiast jednak pojechać do swego mieszkania, jeździł do godziny pierwszej nad ranem po opustoszałych aleach Bulońskiego lasku. Około drugiej