Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nem spojrzeniem, oczekując na przybyłego.
Za chwilę ukazał się on w progu, wprowadzony przez starego sługę.
— Jak sie masz, kochany hrabio! wołał z daleka W zdejmując kapelusz, przybywam złożyć ci moją cześć i uszanowanie.
Sariol był w dobrym humorze, pewien iż olśni wszystkich nowem ubraniem, które nabył w przeddzień dnia tego w Palais-Royal.
Robert przedewszystkiem wyjrzał, czy Józef już odszedł, a następnie zamknąwszy drzwi na klucz, stanął przed Sariolem, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma mierząc go spojrzeniem od stóp do głowy. Nie zmięszało to wcale tego hultaja.
— Tam do pioruna! pan hrabia mieszka wspaniale! wołał, spoglądając po pokoju. Jakiż tu szyk, ile pieniędzy w tych drobiazgach. Zdaje się, jak gdyby się było w Muzeum. Dobrze się ulokowałeś, mój stary, lecz zaproś-że mnie siedzieć, podaj mi krzesło.
Robert użył ostatnich wysiłków, aby pokonać wrzący gniew w sobie, którego wybuch mógłby się stać dlań niebezpiecznym.
— Co? zawołał przytłumionym głosem, zapominasz się, jesteś szalonym!
— Pomiędzy nami wszystko uchodzi, mój bracie! odparł poufale Sariol.
— Chcesz więc skompromitować mnie, zgubić?
— Ja? hal ha! to śmieszne, zaśmiał się łotr, rozkładając się na krześle. Ja, który nie cofnąłem się przed żadną dla ciebie ofiarą, miałbym cię zgubić? Patrz, ja-