Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W ową to chwilę strażnicy policyjni wynosili na noszach trupa hrabiego de Randal. Gdyby był dzień, natenczas można byłoby dostrzedz na błocie krwawe plamy.
Robert, przebywszy ciemne wschody w domu Vignot’a, zatrzymał się na przedziale pierwszego piętra i do drzwi zadzwonił. Po kilku sekundach otworzyło się szklane we drzwiach okienko, a przy blasku płonącej świecy ukazało się w niem oblicze pani Angot.
— Kto tam? zapytała szorstko.
— Ja, odparł Loc-Earn; nie poznajesz mnie pani? Wszak powiedziałem że prawdopodobnie przybędę dziś w nocy.
Jednocześnie drzwi się otwarły.
— Ach! mówiła ze skargą, skoro Robert wszedł do pokoju, nieuwierzysz pan, jak jestem znużoną, zaledwie trzymam się na nogach. Od dawna powinnam w łóżku spoczywać. Zachoruję z wysilenia, to pewna! Jakaż noc straszna... ileż wypadków. Wszystko to panu opowiem. Uprzedzam jednak, iż dla pana są wiadomości pomyślne. Zostałeś pan ojcem pięknego chłopca. Młoda pacjentka ma się zupełnie dobrze. A teraz, wyobraź pan sobie.
— Popełniono samobójstwo w tym domu, przerwał Loc-Earn, zeszła policja. Wiem o tem wszystkiem.
— Już panu powiedziano? szepnęła pani Angot zdumiona.
— I prosiłbym panią byś mnie coprędzej zaprowadziła do chorej.