Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/617

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Chłopiec po głosie poznał Piotra Landry. Osłupiał. Opanowało go nerwowe drżenie i jąkał:
— Na miłość boską!... Ach! jak można było!... djabli nadali — któż to widział!... Tak się narażać!... Już to co głupstwo, to głupstwo!... Kapitalne!... Słowo honoru daję!...
— Wszystko już teraz jedno!... — przerwał żywo podmajstrzy.
— W domu pana Verdier dzieje się coś nadzwyczajnego, coś nie zrozumiałego!... Gadaj mi natychmiast co to jest!
— Nic się wcale nie dzieje, mój dobry panie Piotrze... — rzekł chłopiec zakłopotany — co się ma dziać!?..
— Ja cię znam Motylu... ty kłamać nie umiesz!... — rzekł stary robotnik. — Gadaj że mi prawdę prędko nie męcz mnie dłużej... Ta prawda zresztą nie musi być tak bardzo straszną i przerażającą. Te powozy, te światła zapowiadają zabawę jakąś... a nie nieszczęście... Mówże mów, mój Motylu!... mów jaknajprędzej!...
— A to ci dopiero nieszczęście!.. — pomyślał chłopiec — całem morze przepłynął a na brzegu utonę!... Co ja tu będę głowę zawracał panu Piotrowi!? Wszystko na nic!... Jak mu nic nie powiem to się spyta kogo innego... Nie ma rady, powiedzieć muszę... Niech się potem dzieje co chce!...
Po tej chwili namysłu rzekł głośno:
— No jeśli tak... to macie racyę panie Piotrze... macie racyę, żadne nieszczęście ani wypadek... to sobie taka uroczystość familijna... mała zabawa przyjacielska...