Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/556

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

za rękę bardzo lekko... podniósł głowę i spojrzał na mnie z zadziwieniem... jak gdyby mnie nigdy nie widział. Miał taką minę jakby spał, i jeszcze się nie rozbudził... Na raz poznał mnie!... Nie krzyknął, nie rzekł ani słowa do mnie; ale poznałem to z jego oczów, które nagle zabłysnęły jak lampki na iluminacyi... Nachylił się ku mnie... podniósł mnie z ziemi z taką łatwością, jakbym nie ważył więcej nad dwa lub trzy funty, i jak mnie weźmie całować, to ażem stracił dech... I tak mnie całując, mówił:
„Poczciwy Motylu!... dobry chłopcze!... Bogu niech będą dzięki... przynajmniej jeden o mnie nie zapomniał!... on jeden mnie nie opuścił!...”
— A ja mu na to, jak się panienka pewno domyśla, — zaraz powiedziałem: Nie tylko ja jeden, panie Piotrze... jest nas dwoje... a dowodem tego jest, że mnie ten ktoś drugi przysyła, i że mam w kieszeni jedną rzecz, którą ma i panu oddać od tej drugiej osoby!...“ Kochany, zacny nasz staruszek, zaczął się trząść na całem ciele... Domyślał się pewno, ale się bał omylić...
— „Kto cię przysyła Motylu? — spytał — o kim mówisz!?...”
— O kim mówię?... to ci dopiero pytanie!... mówię o córce pryncypała, o naszej panience; o pannie Lucynie Verdier... Ach! gdyby panienka widziała w tej chwili Piotra Landry!... w jednej sekundzie zmienił się ten człowiek do nie poznania!... Miał minę rozradowaną, jakby go poprosili na wesele... Śmiał się!... o mało że nie tańczył z radości!...
— „Więc masz coś dla mnie, od panny Lucyny?...“
— Tak, panie Piotrze...