Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O piątej pod „Kasztanami” — powtórzyli robotnicy, dążąc każdy w swoją stronę do domu aby zmienić zwykłe ubranie na świąteczne.
Piotr Landry pozostał sam z kierownikiem robót.
— Czy masz mi co do powiedzenia, mój kochany Piotrze — zapytał budowniczy.
— Mów śmiało w czem mogę ci być pomocnym.
— Tak panie Raymond... mam prośbę do pana. Chciałem prosić pana, abyś mi pozwolił nie przyjść na objad, który wyprawia pan Durand dla swoich robotników.
— Jakto! — wykrzyknął — chciałbyś nie przyjść na obiad.
— Tak, panie Raymond, jeżelli rozumie się nie wydaje się to panu nieprzyzwoitością...
— Co to znaczy, Piotrze Landry, czy pogardzacie waszymi kolegami? to byłoby źle! bardzo źle z waszej strony!
— A! niechże mnie Bóg uchowa! — zawołał cieśla — ja nikim na świecie nie gardzę!... Kocham i szanuję moich kolegów, i wiem doskonale, że każdy z nich jest wiele więcej wart niż ja...
— To już nie rozumiem co znaczy wasze żądanie?
— Ja panu powiem panie Raymond... Zebranie będzie wesołe, wszyscy się będą dobrze bawili, nieprawdaż?
— Tego się spodziewam przynajmniej!
— Otóż to właśnie jest powód. Z ludźmi wesołymi trzeba być samemu wesołym... A na nieszczęście mnie wcale nie wesoło i daleko mi do radości, pasowałbym tam do nich, jak garbaty do ściany!...
— Smutek jakiś widać macie Piotrze Landry?...