Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tylko — kończył nieznajomy — trzeba mieć nad nią opiekę, dużo starań...
— Ha! otóż to!... — jąkał cieśla gorzko rozczarowany — opieka... Starania!... dużo starania!... a któż ją niemi otoczy mój Boże?...
— Co się stanie z tą ukochaną małą podczas twego długiego oddalenia?... — wyrzekł nieznajomy — komu mianowicie myślisz ją powierzyć?...
— Ah! panie, pytanie jakie mi zadajesz, sam sobie dwadzieścia razy stawiałem, i nie mogłem na nie znaleść odpowiedzi!... Nie mam nikogo... nie znam nikogo... nie wiem co się stanie z dzieckiem?... Nieznajomy zrobił gest gwałtowny...
— Czy myślisz ją zostawić opiece miłosierdzia publicznego?... — spytał tonem wymówki.
— Ja nic nie myślę... nic nie przewiduję... Nie jestem zdolny do myślenia.. Mój upadek moralny jest tak wielki, jestem pogrążony w takiej rozpaczy, że w chwili której pukałeś pan do moich drzwi, byłem gotów spełnić, podwójną zbrodnię...
— Zbrodnię!.. pan!... i jaką, wielki Boże?...
— Jaką zbrodnię pan pytasz!... Oto chciałem się rzucić w nurty rzeki razem z moją córką, aby raz skończyć i oszczędzić biednemu dziecku nędzy, wstydu i cierpień tego życia nikczemnego!...
— Nieszczęśliwy!... stałbyś się zabójcą własnego dziecka!...
Piotr Landry zadrżał.
— Ah! — jąkał — może w ostatniej chwili zabrakło by mi odwagi...