Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ugryść! i do tego trzyma się rękami i nogami tych odwiecznych zasad, które już dawno wyszły z mody... Nie idzie wcale z postępem, ani na tyle!!.. Jestem pewny, że dotychczas śmiertelnie jest na mnie zagniewany, i nigdy nie przebaczy, że stawałem przed sądem policyi poprawczej.
— Wszakże byłeś uniewinniony...
— Dzięki panu baronowi, ale ja znam mego starego... będzie utrzymywał, że zawsze tam coś zostało, i wyrzuci mnie za drzwi, nie wkładając rękawiczek... Zresztą ta myśl, ażebym ja tam jechał, nie wydaje mi się ani rozsądną, ani też praktyczną... Jeżeliby słyszano mnie w Nanteuil, rozpytującego się o Genowefę, mnie który jestem na służbie u pana barona, przypuszczano by naturalnie, że to robię na rachunek mego pana, a to mogłoby stać się kompromitującem.
Filip zastanowił się.
— Masz słuszność — rzekł po chwili — pomimo to jednakże musimy dowiedzieć się, czy Genowefa żyje, czy ciągle mieszka u twojej rodziny i nakoniec co robi...
— Rozumiem to doskonale, ale jakże się o tem dowiedzieć tak żebym ja w to nie był wmięszany?
— Szukajmy... Mówisz, że nie widziano cię tam od lat pięciu?
— Tak jest, od czasu mego wyjazdu z Nanteuille-Haudoin.
— Czyż nie dość się zmieniłeś o tego czasu, żeby cię nie mogli poznać? Czyż nie mógłbyś udać się do wioski, albo też do sąsiedniej wsi, i nie pokazując się rodzicom, zręcznie wybadać tamtejszych mieszkańców? Przez nich możemy się dowiedzieć wszystkiego czego nam potrzeba... A jeżeli się to uda nie będę wątpił o wywalczeniu sukcesyi, nateraz tak prawie jak straconej.. Majątek nasz w twojem ręku...
— Pojadę — zawołał nagle Vendame — i nie skompromituję nikogo... Mam sposób...
— Czasu mało... kiedy pojedziesz?
— Dziś w nocy.
— A powrócisz?
— Jak tylko zbiorę wiadomości...
Cała ta rozmowa między panem a służącym miała miejsce wśród ciemności.
Julian zapalił świecę i spojrzał na zegar.
Dziewiąta tylko co miała uderzyć.
— Mam przed sobą trzy godziny — rzekł — ostatni pociąg odchodzi o dwunastej, minut dwadzieścia... Czy pan baron jadł obiad?
— Nie.
— A więc, niech pan baron zejdzie zjeść talerz zupy i skrzydełko kurczęcia do Foyota... A ja tymczasem przygotuję się do podróży... Chodzi mi o to żeby mnie nikt tam nie poznał...
— Pomyśl, że będę oczekiwał twego powrotu jak na rozpalonych węglach.
— Postaram się żeby pan baron długo za mną nie tęsknił.
Filip wyszedł na obiad.
Vendame poszedł do swego pokoju.
Julian, kiedy opuszczał Nanteuil-le-Haudoin, był typowym wieśniakiem, ciężkim parobkiem, umizgającym się po wiejsku do dziewek, i ubierającym się tak jak wszyscy na wsi. Ruchy miał chłopskie, mówił przeciągając, i mięszając miejscowe wyrazy. Oprócz tego nosił brodę i to bardzo gęstą.
Od tego jednak czasu, mieszkając w Paryżu, pozbył się dawno tej chłopskiej skorupy, i prowadząc cygański żywot, a później na służbie u Filipa de Garennes, nabrał nałogów i sposobu zachowania się, które go zmieniały nie do poznania.
Mówił z łatwością i z werwą niewyczerpaną.
Akcentu chłopskiego nie pozostało ani śladu, oprócz tego łotr umiał się ubierać i prawie elegancko wyglądał; — kiedy mu przyszła fantazya ubrać się w suknie swego pana i iść na bal Bullier umizgać się do ładnych dziewczyn, brały go one zawsze za studenta i nie okazywały się okrótniejszemi dla niego jak i dla innych.
Zapaliwszy dwie świece, rzekł, przypatrując się sobie w źwierciadle:
— Pan baron ma słuszność zupełną... Niepodobna, żeby mnie kto poznał na wsi, szczególniej jeżeli sobie pożyczę z jego garderoby jedno z jego szykownych ubrań.
Przeszedł do gabinetu tualetowego Filipa i wyjął z szafy czarny tużurek, kamizelkę i spodnie i włożył je na siebie, do tego poważnego stroju dodał paltot letni eleganckiego kroju i ciemnego koloru. Krawat atłasowy i nowy jedwabny kapelusz dopełniały przebrania.
Po ubraniu się stanął przed zwierciadłem i przeglądając się, nie mógł się powstrzymać od uśmiechnięcia się do swego obrazu.


XXXVII.

Syn Mikołaja Vendame istotnie wyglądał prawie na przyzwoitego człowieka.
Poważne jego ubranie, twarz starannie wygolona, dawały mu pozór jakiegoś plenipotenta, urzędnika, agenta giełdowego lub lekarza.
Zachwycony tak udatną metamorfozą, wyszedł z gabinetu swego pana i wziął z biurka portfel adwokata wypakowawszy go staremi aktami.
Zajrzawszy do portmonetki w której znajdowało się kilka luidorów i cokolwiek drodnej monety wyszedł, zamknąwszy drzwi za sobą, udał się do stacyi fiakrów i kazał się zawieźć na dworzec Północny.
Dwie godziny miał jeszcze przed sobą, a żołądek dopominał się o swoje prawa.
Wszedł do poblizkiej restauracyi i starał się jak najprzyjemniej przepędzić czas w oczekiwaniu północy, chwili odejścia pociągu, który w dwie godziny później przywiózł go do Nanteuil-le-Haudoin.
Znając dobrze tę miejscowość wiedział, że jedynem miejscem gdzie mógł się schronić, był hotel Dworca kolejowego.
Udał się więc tam, zażądał pokoju, położył się do łóżka, i zasnął snem głębokim, a obudził się dopiero kiedy słońce już było wysoko.
Około wpół do dziesiątej, starannie się ubrawszy i zawsze z portfelem pod pachą, wszedł do ogólnej sali hotelu.
Gospodarz wziął go za młodego urzędnika sądowego, przystąpił i zapytał o rozkazy z nadskakującą grzecznością.
— Każ mi pan podać śniadanie, proszę — rzekł