Przejdź do zawartości

Strona:PL Wacława Potockiego Moralia T1.djvu/412

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Na toż drugi raz.

Wszyscy ludzie w grzechowym rodzimy się śniegu,
Ledwie bowiem, że drugi wyńdzie człek z noclegu,
Znowu w tenże śnieg wpadszy, trochę w niem powierci;
Aż go dekret, aż zajdzie godzina go śmierci.
Przebóg, wylecieć z niego i dobyć się z grzechu
Na powietrze cnót, kędy wolnego oddechu
Dopadszy, jako orzeł, abo sokół lekki,
Pójdzie w niebo, gdzie każdy będzie żył na wieki.
Śniegiem ziemia, bo zimna; świat, bo na niem taje
Wszytko i w ziemię siąknie, co tu z ziemie wstaje.
Czemuż ludzie, choć im to każdy moment gani,
Fundament szczęścia swego zakładają na niej?
I okrom słońca zimie śnieg leda wiatr zdyma:
Nie budynku, i szladu ziemia nie dotrzyma.
Nie znać monarchów, królów, potentatów świata:
Wszytko ginie, jak w śniegu, wszytko czas z niej zmiata.
Ziemia śniegiem, czas wichrem, śmierć człowieka tropi
I troczy, aż nakoniec spędzi wiatr śnieg, stopi.


Na toż trzeci raz.

W ogniu się, piszą mądrzy, taki robak lęże,
Który umiera, ledwie że go wiatr dosięże.
W ogniu ojcowskiej rostą miłości me dzieci,
Aż ledwie które z trojga na ten świat wyleci,
Ginie, jako Pirausta, i w proch się obraca.
Miłość, choć bez drew, gore, ani jej śmierć skraca,
Gore płomieniem, choć ją oczy pełne żalu
Rzewnymi kropią łzami; nie ugaszą palu,