Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozbojach tatarskich; jeszcze tam węgle nie wygasły, kędy popalili pohańcy sioła, dwory i miasta; wszędy zgliszcza i zniszczenie, wszędy stratowane kopytami tatarskich koni pola, że i trawa róść nie chciała.
Miły Boże, jakież to straszliwe są dopuszczenia Twoje na tę polską ziemię, a już najsroższe chyba na tę podolską krainę, taką żyzną i miodem i mlekiem płynącą, jak to mówią, kiedyby nie ci Tatarowie okrutni! My pod górami węgierskimi mało zaznaliśmy Tatarów, a we Lwowie, że jest mocna forteca, nie bali się ich panowie mieszczanie, ale tu, na podolskiej ziemi, dopieroś widział, bracie, co to Tatarzyn znaczy!
Jechaliśmy popod wielkie nasypiska z ziemi, które tu robią gęsto, aby z nich daleko widzieć, czy Tatarowie nie idą, popod szańce kopane na prędkości, w których się biedny naród jako mógł, prawie że gołymi pięściami bronił, popod beczki pół zgorzałe, w których smołę palono, aby dawać znać ludziom, że Tatary idą — a co wszędy zniszczenia dobytku i pracy ludzkiej, tego ja już dla samej żałości rozpowiadać tu nie mogę. A ku żwańcowi jadąc, jakby w samą paszczę tatarską wpadliśmy, choć już Tatarów dawno nie było, bo wszędy spotykaliśmy obozowiska a w nich żołnierzy i zbrojnych chłopów, a po polach koczowali jeszcze tu i owdzie gromadkami ludzie, co ich Tatarom po drodze odbito: mężczyźni, kobiety, dzieci, co prowadzeni już byli na tatarskich łykach w jasyr jak bydło, a teraz uratowani do domu wracali, a przecież nie byli weseli, bo udręczeni, głodni, chorzy.