Przejdź do zawartości

Strona:PL Tegner - Frytjof.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Patrz — obraz jego! patrz, sam on tu gości!
O! z jaką na mnie dobrocią pogląda!
Któż mu w tej chwili złożyć nie zażąda
Ofiary z serca pełnego miłości?
Uklęknij, Luba! — ja klęknę przy tobie —
Droższego daru Balder nie przyjmował
Nad serca młode, co ślubują sobie,
Wiarę, jaką on ślubował!

Raczej się Niebo niźli ziemia przyzna
Do mej miłości — nie gardź nią Dziewczyno!
Wypiastowana błękitną krainą
Pragnie doń wrócić — bo tam jej ojczyzna!
Czemu, umarłszy z tobą, iść w tę drogę
Dziś mi niewolno? — czemu w kraj ten święty
Ku bogom wznieść się z tryumfem nie mogę
Ramieniem twojem ujęty?

Tam, gdy niebieski huf bramy srebrnemi
Wystąpi walczyć na wonnej roztoczy,
Ja — druh twój wierny — nie podążę z niemi
Zostanę z tobą — patrzeć w twoje oczy!
A gdy wkrąg stołów niebieskie dziewoje
Rozniosą miody gronu świętych gości,
Ja ci wciąż będę szeptał o miłości,
I brząkał o czaszę twoję!

Tam na przylądku, nad morzem, uplotę
Chłodnik z zieleni żywej ku wytchnieniu.
Tam codzień będziem wypoczywać w cieniu
Drzew, przystrojonych w piękne jabłka złote.
A kiedy słońce Walhalli, pałając,
Zaświeci Niebu ogniem pełnym pychy,
Wrócim do Bogów — wciąż jednak wzdychając
Ku swojej ustroni cichej!