Strona:PL Stevenson Dziwne przygody Dawida Balfour'a.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Musi już teraz być na drugiej stronie — rzekłem.
— Nie — odpowiedział Alan — słychać jeazcze jej kroki na moście.
Nagle rozległ się głos jakiś:
— Kto idzie?
Usłyszeliśmy kolbę ręcznej broni uderzającą o kamienie. Jestem przekonany, że strażnik przedtem spał i że bylibyśmy przeszli — lecz teraz — położenie było straszne.
— To źle, Dawidzie, źle dla nas! — I nie mówiąc więcej ani słowa, zaczął się szybko cofać ku polu, pełzając, dopóki mógł być do strzeżonym, a potem wyprostowawszy się, puścił się drogą ku wschodniej stronie. Nie mogłem pojąć, co zamierza, a zresztą, tak przykro byłem dotknięty doznanym zawodem, że nic mi się na razie nie mogło wydawać dobrem. Chwilę przedtem wyobrażałem sobie, że stukam do drzwi pana Rankeillora, jak jakiś bohater z bajki, aby upomnieć się o swoją sukcesję, a teraz — znów ścigany tułacz — z tej strony rzeki Forth!
— Więc? — spytałem.
— Więc cóżbyś chciał? — odrzekł. — Nie tacy oni głupi, jak nam się wydawało. Ciągle jeszcze mamy przed sobą rzekę do przejścia
— A dla czegóż kierujemy się na wschód?
— O! może tam dla nas się co znajdzie. Gdy przez most rzeki przejść nie możemy, to może uda nam się zrobić to u jej ujścia.
— Przejście wbród może mieć miejsce na rzece, lecz nie na zatoce — twierdziłem.
— To prawda, lecz na cóż nam się to przydać może, gdy miejsca te są strzeżone?