Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wracałem przez wieś, potrzebowałem powietrza, bo siły opuściły mnie zupełnie.
— Oszczędzał mnie, myślałem sobie, ten rzadki człowiek, a zasłużyłem na co innego; robić źle, aby zrobić dobrze, nigdy się nie uda, doświadczyłem tego najlepiej na sobie. Jakże naprawię teraz złe wyrządzone?
Uwierzą mi jeszcze, bo Salcéde ma szlachetne serce, ale ja będę nienawidzić sam siebie. Ach! czemu nie rzuciłem się wtedy w otchłań w Menouville, byłbym sobie oszczędził hańby i wstydu!
Znowu myśl samobójstwa zaświtała w mojej głowie i byłbym powtórnie uległ tej pokusie, gdybym naraz nie zobaczył jakiejś mary lecącej jak piorun przez skały.
Wyobraziłem sobie uciekającego z Flamarande Rogera, a łoskot kopyt końskich utwierdzał mnie jeszcze w tem mniemaniu. Chciałem go dognać, ale napróżno, pobiegłem do zamczyska i na progu spotkałem Ambrożego. — Co to jest? zawołałem, może wilki napadły konia na pastwisku i ratuje się ucieczką.
— Nie, odpowiedział, to panu Rogerowi zachciało się konnej przejażdżki przededniem. Nie spałem, a widząc go idącego do stajni ze świecą, poszedłem za nim, bo bałem się ognia. Nim zamknąłem za sobą drzwi od podwórza, zobaczyłem pana Rogera jadącego już drogą, którą konie nigdy nie chodzą, krzyczałem za nim, ale mnie nie słyszał i pognał galopem. Co tu robić? Trzebaby piętnastoletnich nóg, żeby go dognać i to nie łatwo.
— Jest tam jeszcze jaki koń w stajni? zapytałem strwożony.
— Jest wierzchowiec Esperance, ale większy jeszcze warjat od tamtego; on tylko umie go dosiadać.