Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jeźli Rogera nie uratuję a sam będę się widział zbezczeszczonym, w łeb sobie wypalę. Co mi po życiu, jeźli stracę przyjaźń i szacunek Rogera! Zaopatrzony w świecę, minąłem kaplicę i ogród i przez znany mi już otwór pobiegłem do mieszkania pana Salcéde. Zadzwoniłem — po kilku minutach otworzono mi; markiz w szlafroku zaniepokojony zapytał, co się stało. Zaprowadził mnie do siebie, gdzie bez żadnych wymijań i dodatków opowiedziałem mu cały przebieg tej nieszczęsnej sprawy. Kiedy skończyłem, rozmyślał przez kilka minut, nareszcie głosem sympatycznym przemówił: — Dając mi znać o wszystkiem postąpiłeś sobie pan bardzo rozsądnie. Taki obrót rzeczy obala wszystkie moje zamiary. Znasz pan dobrze usposobienie Rogera i sądzisz, że wytrwa w swojem postanowieniu?
— Tak jest, gdzie idzie o honor i delikatne uczucia, tam Roger jest niezachwiany.
— O tem nie wątpię — odpowiedział markiz — ale czy nie będzie zazdrościć bratu miłości matki.
— On jest już dziś zazdrosny.
— To rzecz ważna, ale jest na to sposób. Gaston będzie umiał zasłużyć sobie na prawdziwą miłość braterską a pani Flamarande kochając obu jednakowo, zatrze pierwsze niepokoje Rogera. Obawiam się tylko, żeby bolesne i upakarzające podejrzenia jej męża nie doszły do jego wiadomości.
— To się już stało panie markizie. Rogera szarpią już furje zwątpienia.
— Nie mówiłeś mi pan tego. Pan może popełniłeś tę straszliwą niedorzeczność? — zapytał patrząc mi badawczo w oczy.
— Tak jest, ja mimowoli wywołałem w nim tę burzę w chwili, kiedym mu powiedział o pańskim zamiarze adoptowania Gastona. Przysięgam, że zrobiłem to bez żadnej intencji i naraziłem się na niena-