Przejdź do zawartości

Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tego złodzieja.« Dobrze, znajduję go, mówię: »oto on!« Może ci się to nie podobać, ale nie masz prawa obrażać się.
— Dobrze — odrzucił doktor — przyznaję; gotów jestem nawet podziękować ci za twą źle skierowaną gorliwość. Ale przypuszczenie twoje było tak dziwacznie monstrualnem.
— Odpowiadaj — przerwał Kazimierz — więc to ty, czy Stasia.
— Z pewnością nie — odpowiedział doktor.
— Dobrze, a więc musiał skraść chłopiec. Nie mówmy już o tem — rzekł szwagier i wyjął cygarnicę.
— Powiem jeszcze jedno — odparł Desprez — gdyby ów chłopiec przyszedł i powiedział mi to sam, nie uwierzyłbym mu, a gdybym mu uwierzył, tak wielką jest ufność, którą w nim pokładam, iż wniósłbym stąd, że w każdym razie miał jak najlepsze zamiary.
— Dobrze, dobrze — mówił Kazimierz pobłażliwie. — Masz ogień? Muszę już jechać. Ale, ale chciałbym, abyś pozwolił mi sprzedać twoje papiery tureckie. Zawsze ci mówiłem, że mogą spaść. Powtarzam to znowu. Właściwie to mnie tu po części sprowadziło. Nigdy nie przyjmujesz do wiadomości moich listów, jest to zwyczaj nie do wybaczenia.
— Mój kochany bracie — odpowiedział doktor przychlebiająco — nigdy nie zaprzeczałem ci zręczności w prowadzeniu interesów. Mogę wszakże mieć również własne kombinacye.
— Z miłą chęcią, mój przyjacielu, mogę odwzajemnić komplement — rzekł człowiek od interesów. — Twoje kombinacye są najoczywiściej niedorzeczne.
— Zważ, na czem polega przeciwieństwo między nami — odparł doktor z uśmiechem. — Masz zwyczaj ufać na ślepo sądowi jedynego człowieka na świecie: twemu własnemu. Podzielam tę opinię, ale krytycznie,