Przejdź do zawartości

Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

umysły, był z pewnością trochę poetą i posiadał czarujący urok, który mu ujarzmiał serca. Czego nie mógł dokazać swym zwykłym humorem pełnym promiennego podziwu dla samego siebie, to udawało mu się czasem w przystępach posępnej melancholii.
— Chłopcze — mawiał — unikaj mnie dzisiaj. Gdybym był przesądnym, prosiłbym cię nawet o wzmiankę w twych pacierzach. Oto czarna rozpacz miota mną. Zły duch króla Saula, czarownica Kupea Abudaha, osobowy dyabeł średniowiecznego mnicha jest przy mnie, jest we mnie — bijąc się w piersi. — Wady mojej natury dosięgają teraz swego szczytu. Niewinne przyjemności nęcą mnie napróżno. Płonę, pożądam, ginę z tęsknoty za Paryżem, za mojem ukochanem błotkiem. Patrz — ciągnął dalej, pokazując mu garść srebra — ogałacam się. Nie można mi powierzyć nawet sumy, jaką kosztuje bilet kolejowy. Weź to, zachowaj dla mnie, wydaj na trujące łakotki, rzuć w najgłębszą toń rzeki, pochwalę wszystko, cobyś mi nie uczynił. Ocal mnie przed tą częścią mnie samego, której się wyrzekam. Jeżeli ujrzysz, że się chwieję, nie wahaj się; jeżeli potrzeba, strzaskaj pociąg. Mówię, ma się rozumieć, pod postacią paraboli. Wszelka ostateczność byłaby lepszą dla mnie, aniżeli wpaść żywym w otchłań Paryża.
Niewątpliwie doktor bawił się temi małemi scenami, jako pewną waryacyą swej roli; przedstawiały one żywioł byroniczny w trochę sztucznej poetyczności jego egzystencyi. Ale dla chłopca, jakkolwiek czuł on w sposób niejasny ich teatralną przesadę, stanowiły one coś więcej. Doktor może trochę nie doceniał, chłopiec zapewne przeceniał rzeczywistą siłę tych pokus.
Pewnego dnia wielkie światło zabłysło w umyśle Jana-Maryi.
— Czy bogactwa nie mogłyby być użyte dobrze? — zapytał.