Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jące wonie; lasy płonęły w upale. Wyczuwałem tętno znoju i rozkoszy, przebiegające wskróś ziemię. Coś żywiołowego, coś szorstkiego, gwałtownego i dzikiego, co tkwiło w miłości, śpiewającej w mem sercu, było mi jakby kluczem tajników natury i nawet żwir, skrzypiący pod memi nogami wydawał się czemś żywem i przyjacielskiem. Olallo! Jej dotknięcie paliło i orzeźwiało, unosząc mnie na wyżyny szczytnego zjednoczenia z surową ziemią, takiego wezbrania duszy, o jakiem ludzie zapominają w swych uprzejmych zebraniach. Miłość płonęła we mnie, jak wściekłość, tkliwość stawała się prawie dziką. Nienawidziłem, uwielbiałem, litowałem się nad Olallą, poważałem ją, jak w ekstazie. Wydawała się ogniwem, łączącem mię z martwemi przedmiotami z jednej strony, i z naszem czystem i litościwem bóstwem z drugiej, istotą brutalną i boską, pokrewną równocześnie pierwotnej niewinności i nieokiełzanym siłom przyrody.
W tym stanie, z głową wirującą wszedłem na podwórze rezydencyi i widok matki uderzył mię, jak nagłe objawienie. Siedziała tam, uosobienie leniwego zadowolenia, mrużąc oczy w jarzącym blasku słonecznym, jaśniejąca biernem rozradowaniem, istota zgoła odrębna, wobec której cały mój entuzyazm rozwiał się, jakby w zawstydzeniu. Zatrzymałem się na chwilę i drżącym głosem na jaki zdobyć się byłem zdolny, przemówiłem parę obojętnych słów. Spojrzała na mnie ze swą niezmienną uprzejmością. Głos jej, gdy mi odpowiadała, brzmiał głucho i nieokreślenie, jak echo z królestwa niewzruszonego spokoju, w którem drzemała, budząc w mym umyśle po raz pierwszy pewne uczucie szacunku dla istoty, tak jednostajnie niewinnej i szczęśliwej. Minąłem ją, zapytując z pewnym podziwem sam siebie, co mogło mię w niej tak dalece odrażać.
Na stole moim leżał arkusz tego samego żółtego papieru, jaki widziałem w pokoju północnym, zapisany