Przejdź do zawartości

Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się otrząsnąć z pod jej przykrego wrażenia. Gdy przechodziłem z powrotem, nie zmieniła wprawdzie pozycyi, ale spostrzegłem ze zdumieniem, że posunęła się ku następnemu filarowi, postępując za światłem słońca. Tym razem wszakże zwróciła się do mnie z jakiemś pospolitem pozdrowieniem, dość uprzejmie pomyślanem i wyrażonem głosem niewyraźnym i przyciszonym, o nizkiem, piersiowem brzmieniu. Odpowiedziałem na los szczęścia, gdyż nie tylko nie zrozumiałem dokładnie znaczenia słów, ale uwagę moją zajęły całkowicie jej nagle rozwarte oczy. Były one niezwykle wielkie, o tęczówce złotej, jak u Felipe, ale źrenica ich była w tej chwili tak rozszerzoną, że wydawały się prawie czarne. Lecz co mnie uderzało, to nie tyle ich wielkość, ile (co może było właśnie tego skutkiem) dziwna martwota spojrzenia. Bezmyślniejszego, tak wprost głupiego wzroku nigdy nie zdarzyło mi się spotkać. Spuszczałem mimowoli przed nim oczy nawet wtedy, gdy mówiłem z nią. Wróciłem na górę do mego pokoju, strapiony i zakłopotany. Ale gdy przyszedłszy tam, zobaczyłem portret na ścianie, przypomniało mi się znowu to cudowne podobieństwo familijne. Moja gospodyni była wprawdzie starszą i pełniejszej tuszy; oczy jej miały odmienną barwę, a twarz nietylko pozbawioną była tego złośliwego wyrazu, który mnie odtrącał i przyciągał zarazem w malowidle, owszem, ogołoconą była wogóle ze wszelkiego złego lub dobrego, moralna pustka, niewyrażająca literalnie nic. A jednakże istniało podobieństwo nie tyle jawne, ile ukryte, nie tyle w jakim pojedynczym rysie, ile w ogólnej całości. Zdawało się, że gdy mistrz kładł swój podpis pod tem smutnem malowidłem, nietylko pochwycił obraz uśmiechającej się, przewrotno-okiej kobiety, ale wycisnął na niem istotną cechę rasy.
Począwszy od tego dnia, wychodząc czy wracając, mogłem być zawsze pewny, że zastanę sennorę, siedzącą