Przejdź do zawartości

Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

była to właśnie »rezydencya«. Tu mój przewodnik, zlazłszy z wozu, wołał i gwizdał dość długo napróżno. Wreszcie, z pośród otaczających ciemności, wysunął się ku nam jakiś stary chłop z zapaloną świecą w ręku. Przy świetle tej świecy zdołałem rozpoznać wielki sklepiony portal w maurytańskim stylu. Zamykały go szczelnie żelazne wrzeciądze. W jednem ich skrzydle Felipe otworzył małą boczną furtkę. Chłop odjechał z wozem do jednego z zewnętrznych zabudowań, mój przewodnik i ja wsunęliśmy się przez furtkę, która się wnet zatrzasnęła za nami. Przy drżącym płomieniu świecy minęliśmy podwórze, a potem szliśmy po kamiennych schodach, wzdłuż otwartej galeryi i jeszcze wyżej po schodach, aż nareszcie zatrzymaliśmy się przed drzwiami obszernego, jakkolwiek trochę pustego apartamentu. W pokoju tym, który, jak się domyśliłem, przeznaczony był dla mnie, wycięte były trzy okna, posadzka z błyszczącego drzewa ułożona była w tafle i wyścielona skórami wielu dzikich zwierząt. Wesoły ogień palił się na kominku, rozlewając wokoło migotliwy, chwiejny blask; tuż przed ogniskiem wysunięty był stół, zastawiony do kolacyi, a w dalekim rogu pokoju stało pościelone już łóżko. Podobały mi się te przygotowania i powiedziałem to Filipowi, on zaś z tą naiwnością uczucia, jaką już w nim zauważyłem, począł gorąco wtórzyć moim pochwałom.
— Piękny pokój — rzekł — bardzo piękny pokój. I ogień także, ogień jest dobry. Rozlewa radość w kościach. I łóżko — ciągnął dalej, zwracając się ze świecą w ręku w tym kierunku — patrz, jak cienkie prześcieradła, jakie miękkie, jakie gładkie, gładkie!
I wodził z lubością po ich tkaninie, a następnie ukrył w niej głowę i począł ocierać się nią z tak brutalnie zmysłowem zadowoleniem, że czułem się tem prawie obrażonym. Wziąłem mu świecę z rąk (obawiając się, że może podpalić łóżko) i wróciłem do stołu z za-