Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żywym i ruchliwym, ale bez najmniejszej kultury; i dla wielu osób to pierwsze wrażenie było też ostatecznem. Co mnie przedewszystkiem uderzyło, to jego poufała i gadatliwa paplanina, tak dziwnie niezgadzająca się z tymi warunkami, na których zostałem przyjęty, i w części może dla jego niedoskonałej wymowy, a w części dla wielkiej nieścisłości i nagłych przeskoków w treści, tak trudno dająca się śledzić dokładnie, bez pewnego wysiłku myśli. Prawda, że zdarzało mi się rozmawiać i przedtem z osobami analogicznej organizacyi duchowej, osobami, które, podobnie jemu, zdawały się żyć tylko zmysłami, opanowane i pochłonięte widzialnym i dotykalnym przedmiotem danej chwili, niezdolne oswobodzić umysłu z pod jego wrażenia. Był to rodzaj rozmowy właściwy woźnicom, którzy spędzają większą część czasu w wielkiej próżni umysłowej, mając wciąż przed oczyma widoki dobrze znanej okolicy. Ale to nie mogło stosować się do Felipe, który, jak sam oświadczył, był wielkim domatorem.
— Chciałbym być teraz w domu — rzekł i nagle ujrzawszy jakieś drzewo na zboczu drogi, przerwał rozpoczęte zdanie, aby mi powiedzieć, że widział kiedyś wronę pomiędzy jego gałęźmi.
— Wronę? — powtórzyłem, zdumiony niedorzecznością tej uwagi, i sądząc, że się przesłyszałem, czekałem niecierpliwie na odpowiedź.
Ale tymczasem pochłonęła go już nowa myśl: zaczął nagle przysłuchiwać się czemuś z natężoną uwagą, przechylił na bok głowę, twarz mu drgała; uderzył mnie silnie na znak milczenia. Potem uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Posłyszałeś co? — zapytałem.
— O, nic szczególnego — odpowiedział i począł zachęcać muła okrzykami, odbijającemi się dzikiem echem o ściany gór.