Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

między temi czterema murami i przez okno moje widzę zarysowującą się w dali dzwonnicę, która się wznosi nad Costebelle. Widzę szeregi pinij, po za któremi ukrywa się willa „des Cystes.” Wszystko jest rzeczywiste, bardzo rzeczywiste, rzeczywistością, która mnie tak zbija z tropu, że jestem wprost blizki szału. Niepodobna już mieć jakiejkolwiek wątpliwości i trzeba objąć dokładnie położenie. Określają je całkowicie wyrazy, które piszę, drżąc cały: powtarzają tu wszędzie, że Ewelina mnie kocha, a sumienie mówi mi, że to jest prawdą lub że prawdą będzie, że ranie kocha lub że mnie kochać będzie.
Czyżby Ewelina mnie kochała?... Byłożby to dziełem kilku tygodni poufałości, której niebezpieczeństwa nie podejrzewałem? Co zauważyłem od pierwszego dnia, w którym ten hypnotyzm podobieństwa zaczął oddziaływać na mnie? W tem miasteczku zimowem, cieplejszem i zaciszniejszem od innych, panuje atmosfera rozleniwiająca, która odpowiada aż nadto rozkoszom duszy, jakim się poddawałem, by dojść do tego przebudzenia. Mogę sobie oddać sprawiedliwość i przyznać, że tego nie chciałem; pragnąłem tylko przeżyć nanowo w wyobraźni najbardziej opłakiwane godziny mojej młodości, a to za sprawą owego żyjącego przypomnienia urody tej, która je czarowała. Pokusa była zbyt wielka dla tego serca, które nigdy nie wyleczyło się całkowicie — zapragnęło rozjątrzyć nanowo ranę, czuć, że broczy krwią, lecz, że jednocześnie przenika do niej, wpływa balsam. Bo balsamem była ta obecność. Ukojeniem to złudzenie