Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kazałem porucznikowi artylerji, który był panną z wysokiego rodu, przyjąć granatami, podpuściwszy kozactwo na trzysta kroków.
Tyraljerzy rzucili się na nas — było ich kilkanaście rot. Siła ogromna, jak na stu dwunastu strzelców.
Ale dawaliśmy sobie rady, nie dopuszczając do ataku na bagnety.
Nagle słyszę, granatniki milkną. Widoczna zdrada.
Tyraljerzy rzucają się na nas jak wściekli. Odpieramy ich z najwyższym trudem.
Zapóźno! Widzą nad sobą wspaniałych oficerów kubańskiego pułku, ich czerwone koszule, olbrzymie papachy — w jednej chwili mnóstwo spis, chmura szabel, kilkaset wystrzałów ku nam z góry od siodeł końskich...
Skomenderowałem oddziałowi cofanie do lasu, sam jednak, zarzuciwszy na siebie opończe zabitego czerkiesa, zwróciłem konia do owej panny i, ujrzawszy ją w objęciach kubańskiego oficera blondyna, wypaliłem mu w skroń.
Ona nie broniła się — porwałem ją na siodło. Nie uśmiechaj się pan (Piotr nie uśmiechał się wcale), umiała ona palić z armat, jak wy z papierośnic — lecz teraz nie miała niczego prócz szabli, którą jej wydarłem z nadwichniętej ręki.
Nasi Kurpie, walcząc już nie o życie, zdołali jednak ocalić się w gęstwinach puszczy.
Wpadło na mnie z pół seciny kozaków, chcąc brać żywcem.
Wąwóz dziwnym trafem pozostawał otwarty, ale był stromy.
Nie było rady — z pod szabel kozackich wykręciwszy konia, rzucam się z koniem i z nią w śniegiem zasypany jar. Leciałem w powietrzu ze trzy piętra.