Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W rowach ogrodu szemrała woda strumyków, nad nią kwitnęły irysy, lilje, storczyki, konwalje niby kościół z białemi opłatkami.
Chciałem Imogienę przyzwać telepatycznie, ale nie wyczuła mię. Imogiena weszła do klasztoru.
Z salonu przyćmionego dochodziła przecudowna muzyka.
Noc panowała nietylko nad ziemią, lecz i we mnie. Szczególny dreszcz wstrząsał podziemiami mej istoty, drżały fundamenty mej duszy i siliły się wywrócić zamczysko świadomości... wierzchołkiem w dół.
Morze, tajemniczych westchnień pełne, nie było tak wzruszone jak ja — miasto świecące łuną, po libacjach świątecznych uśpione — nie było tak szalejące w swych snach — jak ja na jawie.
Wąż rajski, miłość Hewy umiłowanej mogła mię odciągnąć od tytanizmu, który miał ludzkości wyrąbać tunel do świata słonecznego wiekuiście.
Mroczny cień, który towarzyszy zwykle każdemu księdzu, jest owym Apokaliptycznym zwierzem kanonów zakonnych — zwierzę to, zmuszone przeglądać się w wodach martwych, przechodzi czasem w obłęd.
Ale wszak nade mną szumiał oddawna kryształ — nie modry wodospad życia już nadziemnego?...
Mistyka moja nie była snem szklanym — ja — niby ciężko okuty w żelaza czarne rycerz — szedłem po górach duchowego realizmu — i w Kuźnicy — przy ogniu kraterów podziemnych wykuwałem mosty Życia Nowego.
Chrystusa nie wyrzekałem się, Chrystusa miłowałem.
Lecz droga moja była straszliwsza — po górach, może nieznanych Ewangielistom.
Tak, paliło się powołanie Chrystusowe we mnie, kiedy nie żądałem już niczego dla siebie.