Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A tam — matka moja z zielonymi włosami wyciąga dłonie — skroń jej otaczają obłoki srebrzystym rąbkiem, u stóp jej na czarnym aksamicie rybki się gonią.
Pożądasz mej śmierci, matko? a ja ci mówię, że i Chrystus dziś nie chciałby już umrzeć na krzyżu!

Prysnęła gładka powierzchnia jeziora, jak rozbite zwierciadło, lilie pogrążyły się w wodzie, roje owadów rozpierzchły się, ciało zapadało zwolna, aż spoczęło na dnie.
Wtedy uspokoiło się wszystko. Kwiaty wypłynęły na wierzch, oświeżone zanurzeniem; rybki zbliżyły się ciekawie do złotawej, nieruchomej bryły i zaczęły ją całować, czy kąsać...

Wypłynąwszy z głębiny, zrozumiałem cały potężny głos mego życia.
Raduję się — zrzuciwszy mego dawnego uczuciowego człowieka w głębiny — zostałem silnym okutym w podwójną stalową misiurkę — wojownikiem.
Idę — — w wielkim arsenale natury dobieram dla siebie odpowiedniego oręża.
Życie warte jest, aby było przeżytem...
Na mym czarnym pancerzu wykuję:
— Mroki nademną, nie we mnie. —

1894.