Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sobie chlubę i pociechę hoduje... Na swój téż sposób otwierała chłopcu duszę do pięknych i dobrych rzeczy. Nawet szlachectwo swego rodu — pomimo owéj puszki blaszanéj — pojmowała poprostu i uczciwie. Zdawało jéj się, że kto szlachcicem jest, ten musi iść gdzieś daleko, daleko, i wrócić, jak Abrajtys stary, z pustym rękawem u mundura, albo téż, jak jéj bracia, nie powrócić wcale. Tak ona hodowała syna, takiéj po nim pociechy czekała, ale się nie doczekała. Stary Chmiel żył i pamiętał.
Zdawna on już zaczął podchodzić chłopca, traktamentem wabić, pochlebiać, to słówkiem, to usługą zyskując nad nim coraz więcéj wpływu. Nareszcie począł go wciągać do tajemnic swojego rzemiosła — to go z przemytnikami wyprawiał, to na czatach stawiał, to po wieści wysyłał kędyś, a bujnego, krewkiego temperamentu chłopiec znajdował w tém życiu wesołém, hulaszczém, pełném przygód, niespodzianek, uciech drażniących, niebezpieczeństw nawet, sumę takich rozkoszy, jakich mu wcale nie dostarczało matczyne poddasze, i ani się spostrzegł jak został wspólnikiem sławnéj Chmielowéj szajki. Niekiedy wprawdzie, patrząc na matkę, która się coraz bardziéj pochylała i bladła, doznawał wyrzutów sumienia. Gorąco wtedy całował jéj ręce, jéj nogi, a nocą wzdychał na tapczanie swoim. Ale momenty takie przygodne były i krótkie. Niech tylko na niego spojrzała czarnooka Zuźka, a wnet się w nim budziły wszystkie złe instynkta, rozdmuchiwane starannie przez Chmiela. I teraz oto, jadąc przez pastwiska miejskie, myślał o pięknéj dziewczynie. Gdyby zboczył z drogi, mógłby ją choć na chwilkę zobaczyć. Spojrzał w niebo. Szaro było jeszcze, brzask